Nie będę ukrywał, że się tego spodziewałem. Lidia Kopania nie przeszła eliminacji do finału Konkursu Eurowizji. Wraz z nią Polska po raz kolejny poniosła sromotną klęskę na arenie międzynarodowego kiczu, zwanego Piosenką Dla Europy. Czyli sytuacja bez zmian. Znów możemy wyrzucać z siebie frustracje małego państewka z ambicjami, że nikt nas nie lubi, że mamy wrednych sąsiadów i w ogóle w Eurowizji rządzą masoni, cykliści i państwa byłej Jugosławii (wyjątkowo nie Żydzi, choć Izrael też ma swoją reprezentację). Tymczasem oglądając czwartkowe eliminacje nasunęła mi się myśl, że wina tkwi w nas samych, a dokładnie w skostniałym przemyśle fonograficznym.

Lidia Kopania nigdy nie była moją faworytką, nawet podczas eliminacji krajowych. Miała piosenkę mało ciekawą i całkiem nie przebojową. Z drugiej strony była to najlepsza propozycja, jaka została przez nas wystawiona na Eurowizję od wielu lat. Paradoks? Możliwe, ale kiedy wspomnę porażki komercyjne i artystyczne Ivana Komarenko, Isis Gee, czy The Jet Set, piosenka Kopani „I Don’t Wanna Leave” jawi się jako dzieło wybitne. Zresztą jej występ też wypadł bardzo przyzwoicie. W każdym razie lepiej zaśpiewać się tego nie dało. Kopania z autentycznym przejęciem starała się przekonać Europę, by nie pozwalała jej odejść już w przedbiegach konkursu.
Przez moment łudziłem się nawet, że może jej się uda przejść eliminacje, ponieważ poziom konkurencji był wyjątkowo żałosny, nawet jak na warunki tego show. Niestety gdzieś tak od miejsca dziesiątego sytuacja zaczęła się zmieniać. A po występach Sashy Son z Litwy, oraz Urban Symphony z Estonii nie miałem wątpliwości, że ta dwójka będzie walczyła w finale. W gusta eurowizyjnej widowni trafiła również Ukrainka Swietłana Łoboda, która zmiotła rywali pod względem widowiskowości występu. Do tego zaśpiewała piosenkę na czasie, wprost odwołując się do sytuacji gospodarczej na świecie. Refren o anty kryzysowej dziewczynie to marketingowy majstersztyk.
Wyżej wymienieni artyści już na starcie obsadzili trzy miejsca z dziesięciu, dających szansę awansu. Zaklasyfikowała się też reprezentacja pewniaków: Azerbejdżan za zmysłową wokalistkę, Mołdawia za przyswajalną melodię, oraz Grecja i Norwegia dzięki sprawnej machinie promocyjnej. W ten sposób mamy już siedmiu wykonawców. Dla przeciętniaków zostały trzy miejsca, a walka o nie stanowiła prawdziwą wolną amerykankę. Lidii się nie udało, ale nie dopatrywałbym się tu międzynarodowego spisku mającego na celu upokorzyć Polskę i Polaków. Po prostu wysłaliśmy kiepską piosenkę, która nie trafiła w ogólny trend. W tym roku liczyły się żywe kawałki, a wszystkie smutasy praktycznie zostały niezauważone.
Spoglądając na nasz eurowizyjny repertuar z ostatnich kilku lat, widać jak miałkie były to propozycje. Nawet w naszym kraju nie stawały się przebojami, a oczekiwaliśmy, że będzie je nucić cała Europa. Ktoś może powiedzieć, że telewidzowie sami je wybierali w krajowych eliminacjach. Prawda, ale był to po prostu wybór mniejszego zła. Co roku szacowne jury, składające się dokładnie nie wiadomo z kogo, wystawia do konkursu dziesiątkę muzycznych nieudaczników, o których nikt przed głosowaniem, ani po nie słyszał. Słuchając komentarzy Artura Orzecha, który tradycyjnie komentował eurowizyjne eliminacje, okazuje się, że reprezentanci poszczególnych krajów są u siebie multiplatynowymi gwiazdami. A u nas? Promowane przez określone siły sprawcze muzyczne odrzuty. A jak już się zdarzy cud i w eliminacjach wystąpi ktoś z pierwszej ligii krajowej estrady, robi się wszystko by nie wygrał. A przecież mieliśmy naprawdę dobre piosenki, które spokojnie mogły powalczyć o pierwszą dziesiątkę w wielkim finale, jak choćby Wilki z „Here I Am”, czy Blue Cafe z „You May Be in Love”.
Z niezrozumiałego dla mnie powodu konkurs Eurowizji, w przeciwieństwie do innych krajów, u nas traktuje się jako karę za grzechy. Jakoś tak dziwnie się składa, że wszyscy muzycy, którzy mieli okazję zaprezentować się Europie, po swoich występach znikają w niebycie. Bez względu czy to sztuczny twór w postaci Isis Gee, czy wydawałoby się, giganci na rodzimym rynku w postaci Ich Troje czy Blue Cafe. Skompromitowani przed Europą wracają do kraju i osiadają na laurach.
Patrząc na to wszystko aż nie chce mi się wierzyć, że nie ma w Polsce artystów, którzy nie tylko potrafią ładnie śpiewać, ale mają też pomysł na siebie i swoją muzykę. Przecież podobno co roku do organizatorów krajowych eliminacji zgłasza się około stu wykonawców. Nie wierzę, że to co serwuje się nam jako zestaw do głosowania to najlepsi, którzy ostali się po odsiewie dokonanym przez jury. Niektóre weselne kapele potrafią zagrać lepiej. Ale przecież nie chodzi tu o uczciwość, czy bronienie honoru Polski na arenie międzynarodowej. Liczy się kasa, jaką wydają wytwórnie na promowanie miernot w postaci Queens, czy innych Stachursky’ch. Nie jestem za wycofaniem się z konkursu, ale od strony polskiej potrzebna jest gruntowna reforma systemu dobierania kandydatów. Dopóki to się nie zmieni, zawsze będziemy ciągnęli w ogonie.
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski