niedziela, 30 listopada 2008
Kącik edukacyjny czyli co nam daje Bollywood?
Mainstreamowe kino indyjskie to nowy trend na polskim rynku DVD. Oczywiście nie zagraża filmom amerykańskim i europejskim, bo - oprócz festiwali i sporadycznych premier studyjnych - nie pokazuje się go w kinie. Ale mimo wszystko zebrało grupę maniaków, na tyle liczną, żeby bollybiznes się opłacał. Jak każda nisza, tak Bollywood ma silnych, uzbrojonych po zęby w zabójcze argumenty antyfanów, którzy próbują udowodnić, że Bollywood jest „głupie, płytkie, tandetne i kiczowate”. Ale tak naprawdę nigdy nie zrozumieją jak wielką wiedzę tracą, nie oglądając owoców artystycznej burzy mózgów indyjskich twórców filmowych. Z radością pozwolę sobie zaprezentować przykłady tego, czego można dowiedzieć się z Bollywood. I to tylko z tych tytułów, które były/są do zobaczenia w Polsce! Dzięki Bollywood wiemy, że…
A na koniec najważniejsze: Tylko w Bollywood zobaczycie wytrzeszcz oczu, który powala niczym spojrzenie Cyclope'a z serii filmów o X-menach. A też trzeba pamiętać, że jedynie Shahrukh jest w stanie mu się oprzeć, widzowie - już nie. (Amrish Puri w Żonie dla Zuchwałych) A czego w odpowiedzi może nauczyć nas Hollywood? O tym - wkrótce. Ewa Drab
sobota, 29 listopada 2008
Ciekawy przypadek Davida Finchera
I mi też się zwiastun podobał i do filmu absolutnie nic nie mam. Ale do wypowiedzi reżysera owszem. Fincher stwierdził, że opowiadanie Fitzgeralda nie było dla niego drogowskazem i przez dwa lata produkcji filmu nawet go nie przeczytał, żeby "nie szukać nowych pomysłów" bo miał już "bardzo dobry scenariusz". To nawet może się udać, często znakomite adaptacje mają niewiele wspólnego z pierwowzorem. Tutaj też pierwsze recenzje mówią nie tylko o rozwinięciu fabuły opowiadania, ale i jej pogłębieniu - w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Tylko, czy żeby pójść własną drogą naprawdę trzeba deprecjonować i lekceważyć pierwowzór? Przecież można przeczytać tekst, a później zupełnie się z nim nie zgodzić i zaczerpnąć z niego tylko wyjściowy pomysł - wtedy film nie będzie "based on" tylko "inspired by". Trąbienie wszem i wobec jaki to wspaniały scenariusz mam i jaki świetny pomysł, a jednocześnie przyznawanie się, że nie czuje się potrzeby choćby zapoznać się z oryginalnym opowiadaniem (przypominam - nie chodzi tu o wielotomową sagę, tylko krótki tekścik) uważam za przejaw wyjątkowego zadufania. No i jeśli na konferencji prasowej padnie pytanie o różnice między nowelką a filmem, to odpowiedź "Nie uznałem za istotne by ją przeczytać" będzie jednym z bardziej idiotycznych tekstów roku. Jakub Gałka
piątek, 28 listopada 2008
Internetowi inżynierzy
Ostatnimi czasy miałem okazję zapoznać się z kilkoma przemyśleniami na temat tego, jak Internet wpływa na zdolność czytania i od razu skojarzyło mi się to z niedawnym artykułem z „Polityki” na temat pokolenia Y. Troszczący się o zdolność do rozkoszowania się dłuższym tekstem chyba mają rację: znalezienie człowieka poniżej trzydziestki, który patrzy poza pierwszą stronę wyników Google jest trudniejsze niż zadanie z wielbłądem i uchem igielnym. Mam takie okazy w pracy i, niestety, podzielam opinię kolegi Leniucha.
Niestety, taki sposób przyswajania informacji eliminuje pokolenie Y z pracy inżynierskiej. Przy całym szacunku do ich zdolności wyszukiwania informacji, chcąc związać złożony, realny problem techniczny, prędzej czy później trzeba usiąść i pomyśleć; zagłębić się; zastanowić. Ciekawe, na ile pokolenie Y i ich niezdolność do pochłaniania literackich cegieł przyspieszy proces zaniku kadry inżynierskiej. Eryk Remiezowicz
czwartek, 27 listopada 2008
Na ekranie supergrupa, a film...
Słyszeliście o projekcie "The Expendables"? Nie, nie chodzi o muzykę, ani "supergrupę" w sensie zespołu. "The Expendables" to nowy film Sylvestra Stallone, który chwyta się czego może by przypomnieć o sobie na polu kina akcji. Podobno ten projekt jest już w dość zaawansowanej fazie produkcji (w przeciwieństwie do "Rambo 5" i "Cliffhangera 2") choćby z tego względu, że kontrakty podpisało już kilku aktorów, a ich nazwiska poszły w świat - znaczy to w miarę pewne. Do Sylvka, który zapewnie nie usiedzi tylko na stołku reżyserskim i będzie chciał pokazać muskuły przed kamerą, dołączyła prawdziwie kosmopolityczna mieszanka aktorów. W "Expendables" wezmą bowiem udział: kurduplasty Jet Li, wielki (wzwyż) Dolph Lundgren oraz wielki (wszerz) Forest Whitaker. Na dokładkę Jason Statham, który niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale jest akurat na topie i z chęcią wniesie swój angielski akcent do kolejnego mordobicia. Najlepiej na tym wyjdzie pewnie Dolph Lundgren, zapomniany przez reżyserów (w ciągu ostatnich 4 lat wyreżyserował aż 5 swoich filmów) i widzów. Przez Sylvka darzony być może estymą ze względu na "Rocky'ego IV", prawie-debiut wielkiego Szweda (wcześniej rólka w bondowskim "Zabójczym widoku") gdzie dał się stłuc podstarzałemu konusowi - Dolph miał wtedy 28 lat i prawie 2 metry wzrostu, a Sylvek 40 na karku i nie więcej niż 1,75m (on sam twierdzi, że 1,79, ludzie którzy z nim współpracowali dają mu 9cm mniej). Oczywiście Lundgren nie może narzekać, to po "Rockym IV" jego kariera się rozkręciła. Czyżby liczył na to, że teraz zdarzy się podobna sytuacja? (jeśliby znów miało dojść do bójki, nie byłoby to takie złe - różnica wieku między Dolphem i Sylvkiem się jakby trochę zatarła). Jakby ktoś się zastanawiał co robi tam Forest Whitaker, to przypominam, że przed znakomitą, oscarową rolą Idiego Amina zdarzało mu się występować w produkcjach pokroju "Gatunku", "Eksplozji" czy "Porywaczy ciał", o "Krwawym sporcie" i "Bitwie o Ziemię" nie wspominając. Oczywiście nie prezentował tam kopniaków z wyskoku (jednak nie to emploi) ale jednak grał. Jeśli (a co, nie przesądzajmy zawczasu, może nie będzie tak źle) film okaże się klapą, najbardziej szkoda chyba będzie Jeta Li. Ciągle i wciąż w cieniu Jackie Chana, cały czas czeka na swojego Chrisa Tuckera i film, który wypromowałby go na Zachodzie (na pewno nie zrobiły tego filmy klasy C w rodzaju "The One", ani tegoroczne klapy czyli "Mumia 3" i "Zakazane królestwo"). Co prawda zdolności aktorskie ma mierne, ale sztukę kopniaków opanował nie gorzej niż sławniejszy kolega i zawsze miło na jego wygibasy popatrzeć. Aha, nie wspomniałem, że film będzie historią grupy najemników obalających południowoamerykańskiego dyktatora... ale w sumie kogo obchodzi pretekstowa fabuła. Wiadomo, że mają fruwać kończyny, stukać łuski, a bedgajom wypadać zęby i flaki. Tylko czy panowie dadzą radę? Jakub Gałka Fantasy utylitarna
Nie wiem, jakich zachęt użył naczelny, aby wzbogacić łamy Esensji dyskusjami tria D.O.S. Z racji opóźnień w lekturze nie mogę odnieść się do dyskusji o Connollym, natomiast zafrapowała mnie rozmowa o Ianie MacLeodzie i jego „Domu Burz”, a szczególnie jej ostatni fragment, poświęcony trudnościom ze zdefiniowaniem New Weird. Otóż z moich skromnych doświadczeń (Swainston, MacLeod, Mieville) wynika, że jest jeden element wspólny – czysto utylitarne podejście do magii. Nie jest to już wyłączna dziedzina Gandalfów, na których Sam Gamgee może jedynie patrzeć z rozdziawionymi ustami, lecz część całego gmachu nauki i przemysłu, rzecz powszednia i codzienna jak gazeta, papieros i kawa. Nawet u Swainston, u której działanie elementów nadprzyrodzonych ograniczone jest do kilkudziesięciu osób, nie ma już w darowanej im nieśmiertelności niczego czarodziejskiego – jest to po prostu narzędzie do walki z obcą inwazją. Gdzieś zatracone zostało poczucie cudu, tego wszystkiego co wyrażają słowa „magia”, „magiczny”, „czar”… Eryk Remiezowicz
niedziela, 23 listopada 2008
Jak Reymont wyprzedził Orwella
Można zaryzykować stwierdzenie, że niemal wszyscy słyszeli o "Folwarku Zwierzęcym" George'a Orwella. Sporo osób albo przeczytało książkę, albo widziało którąś z licznych ekranizacji. Kto jednak wie, że znacznie wcześniej podobną historię przedstawił jeden z polskich noblistów? Niewykluczone, że większość Polaków nie do końca zdaje sobie z tego sprawę, ale też trudno się dziwić, skoro raczej nikt nie uczy o tym w szkołach ani nie nagłaśnia sprawy w mediach.
sobota, 22 listopada 2008
Obiekt kultu
Otóż do tego miesięcznika dołączony był dodatek - prezent, gadżet jak kto woli (co samo w sobie jest ewenementem, bo gazeta była lekko przeterminowana i zakupiona po cenie, ekhem, nieokładkowej, a takie zwykle ze wszelkich dodatków są odzierane (bo przecież można je spróbować sprzedać oddzielnie)). Tym dodatkiem był KULTOWY KOMIKS. Tak przynajmniej głosił wielki napis na foli i tak zapowiadał to redaktor naczelny we wstępniaku. Zresztą, jak póżniej sprawdziłem, zapowiadał i zachwalał (że osobiście uwielbia od dzieciństwa itp. itd.) przynajmniej od miesiąca. Komiks był o "najsłynniejszym barbarzyńcy na świecie". Kultowy komiks o Conanie? Czyżby historyczny, pierwszy numer marvelowskiego "Conan the Barbarian" z 1970 roku? Albo nagrodzony Eisnerem "Conan #0: The Legend" od Dark Horse Comics? Albo chociaż adaptacja opowiadania "The Hall of the Dead" rysowana przez Mignolę? Nic z tych rzeczy. Do gazety dołączona była cieniutka, 22-stronicowa książeczka zatytułowana "Age of Conan: Hyborian Adventures". Dwie historyjki (jedna będąca jakby wprowadzeniem do czegoś większego, druga samodzielna) z pretekstową fabułą mającą pokazać podstawowe elementy mitologii (gołe cycki + Conan super-wojownik + Conan złodziej + złowroga magia Stygii etc.), a narysowane tak obrzydliwie, że nawet nie sposób doszukać się nazwisk twórców. Ponieważ nie jestem biegły w rozrywce elektronicznej, sprawa wyjaśniła się dopiero po dłuższej chwili. Na czwartej stronie okładki komiksu ujawniła się reklama gry MMORPG "Age of Conan: Hyborian Adventures", a wewnątrz magazynu mini-artykulik o tejże. Taki naprawdę mini, ok. 2500 znaków (czyli odrobinkę więcej niż najkrótsze recenzje w Esensji) za to pełen obrazków... i idiotyzmów w rodzaju "bez trudu rozpoznasz w nim realia książek Roberta E. Howarda czy filmów ze Schwarzeneggerem" zilustrowanych screenami przedstawiającymi opancerzone nosorożce i mamuty. Oczywiście nie żeby jakiś "artykuł sponsorwany" czy coś, nie nie, nic z tych rzeczy. Normalna publicystyka w dziale "Techno" i normalny, pełnoprawny KULTOWY KOMIKS w prezencie... Oczywiście to nie jest szczyt marketingowej bezczelności i bezmyślności, ale to dzięki takim akcjom dla wielu osób fantasta to synonim półgłówka, a komiksiarze to infantylne niedorozwoje. No bo przecież skoro to jest "kultowy komiks" to jakie są te słabsze? Jakub Gałka
środa, 19 listopada 2008
Kino alternatywne - edycja specjalna
Z okazji premiery pewnego filmu należącego do pewnego cyklu, przygotowaliśmy specjalną edycję Kina Alternatywnego. Zgadnijcie o jaki cykl chodzi... A oto krótkie przedstawienie kilku ciekawych filmów z Kinematografii Alternatywnej: My nie chcemy doktora! (tytuł oryginalny „Dr? No!”) Bezsensja Zdradzając o jaki cykl chodziło, przy okazji informujemy o zakończeniu bloku poświęconego agentowi o numerze 007. W ramach bloku zaprezentowaliśmy: Wielki Ranking Filmów z Jamesem Bondem Strawberry Fields Forever Im więcej Bonda tym mniej Agenci bez licencji Z gitarą wśród agentów Jej Królewskiej Mości Och, James!, czyli Bond Bondowi nierówny Adwersarze, czyli galeria łotrów Przyjaciele czyli galeria sprzymierzeńców Wszystkie laski Jamesa Bonda Biografia Jamesa Bonda
wtorek, 18 listopada 2008
Dukaj, Szostak, Orbitowski oraz rycerz-gej i krasnoludki-komuniści
Tym razem pozwolę sobie na bezczelną reklamę. Otóż miło mi poinformować, że Esensja przejęła z pewnego dużego portalu cykl dyskusji literackich prowadzonych przez czołowych autorów polskiej fantastyki - Jacka Dukaja, Łukasza Orbitowskiego i Wita Szostaka. Pisarze rozmawiają ze swadą o różnych pozycjach zagranicznej i rodzimej fantastyki. Na pierwszy ogień "Księga rzeczy utraconych" Johna Connoly'ego. Cykl nosi enigmantyczny tytuł "S.O.D." a pierwszą dyskusję znajdziecie TUTAJ (tamże dowiecie się o co chodzi z rycerzem-gejem i owymi czerwonymi krasnoludkami z tytułu tego wpisu). Jak zapowiadają autorzy, kolejne dyskusje będą pojawiały się w odstępach dwumiesięcznych. Konrad Wągrowski
poniedziałek, 17 listopada 2008
O genialności Kajka i Kokosza
Przy okazji tego straszliwie smutnego wydarzenia, jakim jest śmierć Janusza Christy przyszło mi do głowy, że strasznie rzadko się zastanawiamy nad tym jak w gruncie rzeczy genialnym dziełem był "Kajko i Kokosz". ![]() Bo przecież ta seria była bardzo mocno zanurzona w realiach PRL-owskich, a przecież z pewnością nic nie straciła ze swojego uroku po blisko 20 latach od upadku PRL-u (i wydaniu ostatniego albumu). Bo przecież ta seria była kierowana domłodego czytelnika, a bawi niesamowicie nadal dorosłych. Bo wykiełkowała z serii całkiem infantylnych, by złapać właściwy oddech. Bo ewolucja twórczości Janusza Christy poszła w zupełnie innym kierunku niż zwykle się przyjmuje - zamiast w przyszłość, to z Kosmosu przeniosła się na ziemię, w czasy prasłowiańskie. Na czym polega więc ta genialność? Och, o tym można pisać elaboraty. Ode mnie jedynie kilka słów. Zacznę mądrze. Christa odwoływał się do mitów i archetypów. Jeśli wplata "Najwyższą Komnatę Kontroli" (czy "Najwyżsego Inspektora Kaszteli"), to i tak jest to dodatek do opowieści, w której sa elementy ponadczasowe i zawsze aktualne - walka (zabawnego) dobra z (jeszcze śmieszniejszym) złem, przyjaźń, perypetie małżeńskie, różnorodne ludzkie postawy. Ale są też elementy baśniowe - smoki, czarownice, magiczne napoje, wszystko to o czym się nasłuchaliśmy jako dzieci (dlatego serii służy przeniesienie w przesłośći). Ale smoki są niegroźne, czarownice koncentrują się na usidleniu męża a napoje powodują więcej problemów niż zysku. Fachowo mówiąc - kapitalna zabawa baśniową konwencją. To samo robili, ale w innym styl, Uderzo i Gościnny w "Asteriksie", stąd liczne dyskusje o wzajemne inspiracje. Ale, mocniej przyglądając się tym cyklom, widać jednak wyraźnie jak są odmienne. Ale przy tych wszystkich odwołaniach, "Kajko i Kokosz" to przecież fenomenalna galeria postaci, w której głowni bohaterowie wcale nie są najbarwniejsi (no, może Kokosz). Znajdźcie mi w polskiej literaturze, filmie, czy komiksie kogoś porównywalnego z takimi przejawami geniuszu wyobraźni Christy jak kasztelan "Posadźcie na mym grobie orchidee" Mirmił, Hegemon (Niech co krwawy Hegemon?) czy Kapral. A przecież Wojmił, woj Wit, ciotka Jaga, Lubawa czy zbój Łamignat niewiele im ustepują. Mając taki zestawa bohaterów, tworzenie świetnych opowieści to już właściwie bułka z masłem - pozostaje żałować, że tak mało ich powstało. Czy ktokolwiek kiedykolwiek uważał, że mieszkańcy Mirmiłowa i załoga warowni Zbójcerzy wyczerpali swój komediowy potencjał? Jeszcze język. Ileż sformułowń weszło do mocy potocznej! Te powyższe "Niech co krwawy Hegemon" i "Posadźcie na mym grobie orchidee", ale też "za dodatkową opłatą nasz statkowy trubadur umili nam rejs nie śpiewając już przeboju", "Wiwat srebrny jubileusz!", "Na plasterki!", "Podajcie mi słownik brzydkich wyrazów" etc. etc. etc. Może nie wszystko z tego słyszymy na co dzień, ale ja wypisałem tylko te, które sam używam przy różnych życiowych okazjach. Wiem, nie napisałem nic odkrywczego. Ale pomyślcie właśnie dziś - było nam dane obcować z Arcydziełem. I przypomnijie sobie któryś albumów dziś wieczorem. Konrad Wągrowski
|
Archiwum
Ostatnie wpisy
Zakładki:
|